Zmierzch bożyszcz
W rozbłyskach mlecznobiałych słońc srebrzą się rzęsy zżętych zbóż
gorzknieje wrotycz w łożu łąk
i mija pamięć letnich burz
W pocie Jutrzenki dojrzał świt. Ciężka od soku jest brusznica
Grzywę fioletu przybrał wrzos
pysznieje krwawnik i krwawnica
Powietrze pije ostrość mięty, południe mierzwi wiech nawłoci
W złocie zasnęły stare wierzby
a w górze zastygł sokół w locie
Czerń przepoiła owoc bzu, chrupkością sady się czerwienią,
jarząb już nabrzmiał koralami
a bezkres traw – senną zielenią
Miodowolepki kwiat, dziewanna, ukłonem wita blask miesiąca
by znowu ranek mlecznobiały
skąpał jej głowę w blasku słońca
I stary dąb przy polnej drodze wraz z młodą brzozą w zagajniku
szepczą do siebie: „jakże słodka
w przesycie barw jest woń zaniku”.
Posąg
Jam jest posąg człowieka na posągu świata
Juliusz Słowacki
Mogiło narodów,
w tę zimową noc
jestem najsmutniejszym z twoich posągów.
Przez wieki
miliony rąk
wznosiły mnie
aż wyrosłem, pusty w środku, i wielki
przygniatając twoją żyzną treść ogromem i pustką.
Głowę mam z ołowiu,
serce ze szkła,
nogi z waty.
Pękam w szwach.
Chyba od wysokości,
mam zatkane zatoki:
skrzepłą krwią przodków
sarmackim pachnidłem
grudą ziemi spod Grunwaldu
piórami husarskich skrzydeł.
Przerzucam papiery, i wykonuję
dziennie ważne telefony
aby zapomnieć,
że rozbili mnie
w poprzednim życiu,
że sprzedali moje kości
temu, kto dał więcej.
Potem poskładali
i skleili papierową masą
po to aby znów sprzedać
(stąd, wspinać się muszę
bo mam wieczny
kompleks małości)
Potem założyli mi krawat, którym duszę się od trzydziestu lat.
Nie stoję, jak Kordian, na szczycie Mont Blanc.
Mój piedestał jest ze szkła, z aluminium i z betonu
Lękam się spojrzeć w przepaść świata ciemną.
Niebo nade mną i niebo pode mną.
Tylko zamiast błękitu, widzę czarne chmury
a to, co na dole
powinno być jeziorem
jest pełnią przyciemnianych szyb,
które czerń odbijają czernią.
Zamiast modlitwy ludzkiej płynącej do nieba,
słyszę, mogiło,
jak sama obumierasz,
i płaczesz z wnętrza niegdyś żyznych trzewi,
przeoranych gąsienicami czołgów
i zdeptanych wysokimi obcasami.
Nie widzę sosen, ani dębów
ani orłów stada.
A ty krzyczysz
‘’Zdrada!’’
‘’Zdrada!’’
Słyszę, jak wymiotujesz spalinami
i myślę
‘’cóż, jaki pomnik taki świat’’.
Jak mawiał poeta,
Uczucia po światowych opadały drogach...
Gorzkie pocałowania kobiety – kupiłem...
Wiara dziecinna padła na papieskich progach...
Nic – nic – nic – aż w powietrza błękicie
Skąpałem się... i ożyłem,
I czuję życie!
Lecz nim myślą olbrzymią rozpłonę,
Posągu piękność mam – lecz lampy brak
Marność i krzywe odbicie- to ja.
Ale gdy tak patrzę na twoje obumarłe tonie
w ciemności śmiem marzyć o świcie;
i wiem, mogiło, że abyś porosła zielenią
za życie muszę
zapłacić
życiem.
Dlatego rozkładam ręce jak ranny ptak
i skaczę w czarne morze
z aluminium i ze szkła.
Pode mną beton.
Pode mną stal.
W szarości miejskich sfer ciało roztopię
i skradnę ulicznym latarniom blask
aby wspomnienie
tego co we mnie dobre
tego co we mnie piękne
tego co we mnie silne
z kurzu, zagubionego
w pustce mojego ogromu
wydarło się na zewnątrz
i oczy rozsadziło
rannym promieniem
- przejasnym dzieckiem
poświęcenia.
A z moim ostatnim tchnieniem, na horyzoncie
wiosenną potęgą
powstanie młode słońce.
Do starego dębu
Wodzisz elektryczność
lat milionów wspomnień
zapisanych w ziemi
pulsującym jądrze,
rozprószonych w prochu
i krążących w wodzie.
Aż ku jądra iskrze
korzenie wyciągasz:
niezlękniony ciepła
niezlękniony ognia,
by przez warstwy czerstwe
i płodne na przemian
wici chłonnej kory
ciągać i przedzierać
schodzisz aż do źródła…
hartujesz komórki
w podziemnych strumieniach.
A im głębiej sięgasz
w żyzne treści ziemi
nasiąkasz tym mocniej
czystą jej materią:
wyżej więc wystrzelasz
biczami gałęzi,
smagasz chmury, szepczesz
w wiatr podziemne pieśni
i zaglądasz prosto
w oko wszechpamięci.
Przewodniku prawdy
zapisanej w wodzie,
wystawiasz na słońce
liście najzieleńsze
by przez cienkie sieci
ich naczynek rzucać
ciepłoblade światło
na tych, co zmarznięci.
Smagany ciosami
mrozów i piorunów
cichutko wpisany
w wieczne prawo lasu
kłuty igłą deszczu
stoisz niewzruszony
świadom swojej roli
ponad linią czasu.
Chocim, 1621
Przebrzmiewa rżenie w szumie, i szum jest w rżeniu mojem
Od Dniestru do Chocimia, jak centaur bladolicy -
Rotmistrzu, wiedź chorągiew, bo prężną tworzą całość
me nogi i twe ciało,
wdrążone w pęd konnicy.
Z szyszaka krzyk jastrzębia, niech brzmi w brunatnych piórach,
a w orła pisk brzemienne niech będzie pierze w czapie
aż pierzchać trzeba będzie precz akindżijskim łukom
z kurzawy spod mych skrzydeł
w przelanej krwi ornacie
I w szału szumnym wichrze, próżno słyszeć granicę
pomiędzy gradem kopyt, i serc chtonicznym biciem
Niech w szarży lśnią jak słońce nadziaki złotolite
gdy Chodkiewicza szabla
już liczy Turków lice.
W miażdżącej wróg przewadze, lecz skrzydła nieugięte
trzepoczą wprzód nas niosąc, po wichru przaśnych płozach
by w burzy strzał i ognia, w tatarski bok nas wstrzelić
i kopii gromobiciem
młócić zastępy wroga
Janczarska krew wciąż pachnie, wśród wrzawy kurz się burzy
gdy szelest strasznych skrzydeł wżera się w wiatru wycie
Na próżno im rusznice, i ślepe arkebuzy
gdy ku spahijskim spisom
kierować nam przyłbice
Nazajutrz w krzyku armat, niech echa naszej szarży
mierzwią kurzu pokrywę wśród trzasku kul i ognia
i duszom tych, co w starciu stracili serca bicie
niech białych dadzą skrzydeł
by ich niebiosom oddać.
Z ostatnią łzą sułtana, opadną śnieżne gwiazdy
na puste pole bitwy, wciąż krzykiem pulsujące
Z pieśniami naszej chwały, niech tańczą zimy skarby
by czerwień okryć bielą
iskrzącą w blasku słońca.
A rozpostarte skrzydła tych co nie uszli z życiem
niech wznoszą ich w przestworza, ku Drogi Mlecznej blasku
niech spoczną gdzie prowadzi dym ostatniego z ognisk
- w koronach drzewa świata,
jak rój anielskich ptaków.
Rodzicielka
Mam pod stopą ujarzmioną
rodzicielkę skarbów świata
taka szorstka momentami
momentami taka gładka, czasem rani kamieniami jak kobieta paznokciami,
wściekła, że ją poranili
wściekła, że ją podeptali
wściekła, że ją wzięli siłą
wściekła, że ją dziennie doją
jak brzemienną wiecznie krowę
więc zalewa powodziami
łez tak słodkich jak i słonych
i lawinę jak przekleństwa
rzuca na człowieczą głowę.
A gdy tylko w dzień deszczowy przyjdzie taka jej ochota
rozstępuje się pod stopą
mięciutkim dywanem błota,
zmienia śnieżne kapelusze
i do jezior jasnych luster
chce zaglądać źrenicami
żółciutkimi jakichś kwiatów
skórę łaskocze włosami
źdźbeł zielonych.
Tak mi pokazuje drogę
plątaniną górskich traktów...
wydeptanych przez jednego,
czy drugiego, czy trzeciego
który szedł tam już przede mną
i go pochłonęła ciemność.
A przed trzecim i przed drugim
i przed pierwszym z tych mi znanych
i przed trzecim i przed drugim
i przed pierwszym z mi słyszanych
przed najstarszym z dotykalnych
przez najdalsze wiatry świata
była tylko bruzdowatą
czarną grudą
w dziobie ptaka o imieniu mi nieznanym
(choć brzmi ponoć Pierwsze Prawo),
wyłonioną z wód prastarych
wśród zaślubin ognia z wodą
gdzie niebiański pierwszy kowal
swoim ogniem ją rozjarzył
w szczypce chwycił i rozciągnął
by jej dać kobiecej twarzy,
by jej nadać treść i ogrom.
A ja, głupia, mam pod stopą
milionową jej powłokę;
grób najstarszych ludzkich dążeń,
gwóźdź pierwszej świątyni bożej
są ode mnie jeszcze niżej
niż ten trzeci i ten drugi
(co kroczyli tu przed nami)
jeszcze niżej niż ten pierwszy
leży piachem przysypany
jeszcze niżej niż przedwieczny
ojciec w piachu pogrzebany.
Rodzicielka jest mądrzejsza
niż najstarszy z pra-proroków
Rodzicielka jest silniejsza
niż najtwardszy z naszych młotów
Rodzicielka jest najczystsza
nawet gdy ją brudzą co dzień
Rodzicielka najbogatszą
jest ze znanych światu kobiet
Choć ją doją, biorą siłą
choć ją depczą i ją ranią
ona nie jest ujarzmioną
ona wciąż jest nasza panią
ona tylko cicho czeka
by pogrzebać wszystkie trudy, gdy nas wchłonie czasu rzeka
zebrać to,
co jej
z człowieka.
Rezurekcja
Szron pod kopytem rozpręża żar w żyłach
Mróz pali skórę,
spopiela powietrze.
Rozczwarza się wieczność pod osłoną kiru...
Zamarza po trzykroć
gorejące
serce.
Chroń spłoszone sarny, broczący krwią Świcie,
i zwilżaj im nozdrza
rubinem stworzenia
Rzuć złoto w źrenice. Gdy zalśnisz w zenicie
potoki zmień w wino,
tchnij bycie
w tętnice.
Daj ptactwu zanurzyć sztylety dziobów
w szkarłatnych sadzawkach
wśród białych bezdroży
Gdy zorza odsunie głaz twojego grobu
w diadem z diamentów
zmień szron
i popioły.
Przejście
Wstępują w toń ciemną ogniste promienie
a dech strzybogowy mierzwi taflę wody
i tak jak słoneczne spojrzenie ciemnieje
ciemnieją mi oczy, i w morskie ogrody
zanurzam łodygi włosów srebrzących
się w łunie miesiąca jak bystre strumyki
by wiły się w wodnej zieleni
wężowe
wici, i końcówkami lizały kamyki.
Tak w bezdeń Bałtyku wślizguję się wartko
jak oczy ostatnich promieni zachodu
zachodzę w toń czarną, zachodzę w toń gładką
jak strumień, co biegnie wprost w sen welesowy
i poświęca światło,
i śpiew swój poświęca
tej chtonicznej ciszy, co strzeże tajemnic
co rodzi żar-ptaki, co przędzie wyraje
brzemienna w szał wieszczy kuziemny
i dziki.
Tak jak strumień: światło, ja oddech oddaję
i krwi pulsowanie
i cne ciepło ciała
by okiem zamkniętym móc ujrzeć w ciemnościach
szept licha leśnego
(co śpi w wodnych włościach)
i dotknąć zapachu szorstkiego korzenia
jak smok w swojej grocie pod piachem zgiętego
I czuję chłód w kościach!
Znam mowę kamienia!
A dotyk miesiąca,
z orężem Oriona,
osłania mnie w toni,
rozściela mi ścieżki.
Och, w tej wodnej głębi rozkoszą jest konać,
i skarbów dosięgać
w ofiarnym śnie śmierci!
.
Lecz co to?! Niechybnie obracam głowę
ku górze, skąd dłoń jakaś niebieska,
gorąca
zaklina żywioły i prądem tnie w wodę!
.
Rozcina wnet piorun bałtyckie odmęty
by świetlistą łuną podwodne korzenie
ujeżdżać jak rycerz w moc ognia zaklęty.
I dna mórz dosięga, a spadł aż ze szczytu
gdzie orzeł otwiera
paciorki oczu
i rozciąga skrzydło
w preludium błękitu.
.
Unoszę powieki,
zwężoną źrenicą śledzę te błyski
wśród podwodnych cieni:
ziarenka piasku, i rośliny czyste
i światło zrodzone z ciemności podziemi
co oddaje ciepło spojrzeniu słońca
zwracając promienie ogniste ku niebu
Jaśnieją mi oczy,
wypływam na wierzch
i dziękuję temu,
kto strzeże wierzei, co stoją pomiędzy jutrzenką a nocą
by biel wpuszczać z czerni,
a błękit
- z zieleni.
Eyes of WôðanaR
Gwiazda Polarna
Włóknistych galaktyk
jasna źrenico,
z rogówki świata
przepastnej kopuły
podtrzymujesz powietrze
niewidzialnym ścięgnem
przecinasz szkliste ciała przestworzy
i w wierzchnich akwenów
siatkówkach przeglądasz
się jak w lustrach
W pigment głębi
pod błoną mórz i jezior
sączysz co noc nadmiar
niebieskiego
ognia
w walce czerni z bielą
rozszczepionego.
I tak wbijasz się w glebę
po nerwach podwodnych korzeni
srebrem się ślizgasz
aż do jądra ziemi.
Łódka
Gdy dotykasz desek swojej starej łódki, czujesz bruzdy dłuta
którym stary szkutnik, i kolejni po nim, cywilizowali
srogie włókna drewna
w opływowy zarys.
Gdzieś tam pod lakierem, w surowości sęków, możesz wciąż wypatrzeć
organiczność treści - szorstkie piachy Wisły, ostrą sól Bałtyku
zimne kości przodków,
zwarty trakt korników.
Każda z bladych desek twojej starej łodzi - ociosana mieczem,
hartowana ogniem, zryta szkwałem kopyt, gradem kul i prochu,
spływa potem ojców
i matczynym szlochem.
Polakierowali, troskliwi sternicy, przyklepali pokład,
rzucili kotwicę, i tysiące razy dziury połatali
ale drzazgi piją
prosto w twoją pamięć.
Bo jak płodne ziarno, wykwitłeś na deku, z gruntów usypanych
na przestrzeni wieków, w szorstkiej treści ziemi, tysiąckroć deptanej
przez tych co przybyli
z wrogimi wichrami
Kiełkowałeś w zmysły, obrastałeś w wiedzę, biłeś się z prądami
co o twoją miedzę walczyły zażarcie, z wschodu i zachodu
czyniąc starą łódkę
sercem poligonu.
I choć ją związali ciężkimi sznurami umów i traktatów
- choć ją rozbijali na deszczułki marne, jakoś się unosi
zniewolona formą
własnej objętości.
Narodziny Gwiazdy Zarannej
w wodach zapisane
Cyt!
Iskra. Nowy cykl dnieje.
Odbija ma tafla skrzyste sklepienie.
Srebro mi daje zdolność rodzenia. Wprost ze mnie: i Słowo, i wszelkie Dążenie!
wyziera tak z pra-dna Niebieska Panienka: Gwiazda Zaranna, Świetlista Jutrzenka.
Od dna aż do szczytu: bogini kierunku. Poranka liźnięciem drętwieją jej dłonie, gdy ze mnie, spienionej,
drą granicę światów; stopa królowej wciąż srebrna od soli, jej pot – pyłem niebios niech wkrótce się stanie.
Moją taflę przecina palcami jak deszczu igłami o ostrych i srebrnych końcówkach, jej włosy z mych kropel lśniącą aureolą rozwiewa wnet wietrzyk, wczesnotą wciąż głuchy w rozetę co kradnie ogień niebieski.
I wypływa na wierzch: Zorza Poranna, niech tka przeznaczenie i błyszczy na niebie,
na boskiego ognia wieczne kuszenie!
Pani Jeziora, Nocna Królowa
zaznacza we mnie
swoje istnienie
co ranek
od nowa.
od nowa.
co ranek
swoje istnienie
zaznacza we mnie
Pani Jeziora, Nocna Królowa
na boskiego ognia wieczne kuszenie!
I wypływa na wierzch: Zorza Poranna, niech tka przeznaczenie i błyszczy na niebie,
aureolą rozwiewa wnet wietrzyk, wczesnotą wciąż głuchy w rozetę co kradnie ogień niebieski.
Moją taflę przecina palcami jak deszczu igłami o ostrych i srebrnych końcówkach, jej włosy z mych kropel lśniącą
drą granicę światów; stopa królowej wciąż srebrna od soli, jej pot – pyłem niebios niech wkrótce się stanie.
Od dna aż do szczytu: bogini kierunku. Poranka liźnięciem drętwieją jej dłonie, gdy ze mnie, spienionej,
wyziera tak z pra-dna Niebieska Panienka: Gwiazda Zaranna, Świetlista Jutrzenka
Srebro mi daje zdolność rodzenia. Wprost ze mnie: i Słowo, i wszelkie Dążenie!
Odbija ma tafla skrzyste sklepienie.
Iskra. Nowy cykl dnieje.
Cyt!
Zapusty
Krążą soki w czarnej olszy jak krew w ciele w karnawale
i oskoła rozbudzona tętni tuż pod korą brzozy
na widnokrąg młoda zorza nanizuje już korale
gdy korzenie wciąż tężeją pod uściskiem palców mrozu.
Kawalkady krowich kopyt dudnią po ślizgawkach bruku
Czarne słońca lamp przydrożnych roztrzaskują się wśród kałuż
To nie bestie – to dziewczyny; ich obcasy w ciągłym ruchu
Wargi upojone nocą szepczą w mróz pijane mszały
Korowody śnieżnych płatków kreślą posuwiste koła
Świt zszarpuje z podobłocza ametysty i rubiny
Gdy w koronkę pęka tafla liźniętego dniem jeziora
chłonie światło i śnieżyczka, i stęskniony kwiat kaliny
A dziewczyny rozgorzałe winem, śpiewem i wejrzeniem
Piją z tafli srebrnych witryn blask kryształków własnych źrenic
Wnet rozgrzeją bladość świtu rozgorzałym w tańcu tchnieniem
aż zmarznięte lustra bruku zaczną się wilgocią mienić
Uwolniona z kajdan mrozu ziemia strzęsie z włosów zimę
Słodkie soki się rozprężą od korzeni po korony
Oddalona tarcza słońca wtuli się w białą pierzynę
Znów poleją się strumyki chłodnej, czystej żywej wody
Spłyną bruki i chodniki, spłynie pot z dziewczęcej skóry
Spłyną pola, spłyną lasy, spłynie błoto gdzieś w dolinie
Wartka Żywia będzie krążyć od podziemi aż po góry
Wszystko stanie się na nowo, bo od zawsze wszystko płynie
Nim posypie głowy popiół, znakiem kolejnego końca,
nim uderzy pierwszy piorun, niech poranek chłodny, mgliwy
z dionizyjską nocną pieśnią pod wysoką tarczą słońca
poprowadzi korowody prosto na okręt Izydy
W przeddzień wojny
Budzisz się, krzycząc, nad zwęglonym truchłem
a dłoń twoja płonie tętniącą czerwienią
Powieki ciążą, klejące, opuchłe
ktoś wrzeszczy ‘’odwrót’’
nie słyszysz…
ogłuchłeś.
Nie możesz oddychać, i dusisz się wrzaskiem
kurz, biały popiół, i spalona skóra
Dłoń kamienieje, nakryta piachem
ktoś ciągnie za rękaw
ktoś zniknął
ktoś umarł.
Pamiętasz swój sen, gdzie pochód wspaniałych
żołnierzy przeszedł przez miasto w mundurach
błyskali zębami, obcymi flagami
flesz świecił w szarość
Kobiety
płakały
Ktoś relacjonował, ktoś rzucał kwiatami
sojusznik zza morza pozował do zdjęcia
gdy głaskał ulice obcymi czołgami
i wymachiwał
gwarancją
zwycięstwa
‘’Oj, nie rób nam wstydu’’ matka syczała
i fabryczną skazę biało-czerwoną
ścierała ci z kurtki mokrymi palcami
‘’Podziękuj, bo oni
tu przyszli
na pomoc’’
Budzisz się, krzycząc, nad spalonym truchłem
a dłoń twoja płonie tętniącą czerwienią
Powieki ciążą, klejące, opuchłe
ktoś wrzeszczy ‘’odwrót’’
nie słyszysz…
ogłuchłeś.
Spod zwęglonych powiek, jasnymi oczyma
pyta cię truchło ‘’dlaczego ja, bracie?’’
Sojusznik od tyłu ci gardło podrzyna…
przelicza niemo
monety
i akcje.
Wiersze wybrane
Tłumaczenia Aleksandra Radlak
NIP: 6312707669 REGON: 523241138
tlumacz@aleksandraradlak.pl
tech.writing@aleksandraradlak.pl
+48 533620402
Zdjęcia: Dominik Radlak
Copyright 2024 Aleksandra Radlak. All Rights Reserved