Zmierzch bożyszcz

W rozbłyskach mlecznobiałych słońc srebrzą się rzęsy zżętych zbóż

gorzknieje wrotycz w łożu łąk

i mija pamięć letnich burz

W pocie Jutrzenki dojrzał świt. Ciężka od soku jest brusznica

Grzywę fioletu przybrał wrzos

pysznieje krwawnik i krwawnica

Powietrze pije ostrość mięty, południe mierzwi wiech nawłoci

W złocie zasnęły stare wierzby

a w górze zastygł sokół w locie

Czerń przepoiła owoc bzu, chrupkością sady się czerwienią,

jarząb już nabrzmiał koralami

a bezkres traw – senną zielenią

Miodowolepki kwiat, dziewanna, ukłonem wita blask miesiąca

by znowu ranek mlecznobiały

skąpał jej głowę w blasku słońca

I stary dąb przy polnej drodze wraz z młodą brzozą w zagajniku

szepczą do siebie: „jakże słodka

w przesycie barw jest woń zaniku”.

Posąg

Jam jest posąg człowieka na posągu świata

Juliusz Słowacki

Mogiło narodów,

w tę zimową noc

jestem najsmutniejszym z twoich posągów.

Przez wieki

miliony rąk

wznosiły mnie

aż wyrosłem, pusty w środku, i wielki

przygniatając twoją żyzną treść ogromem i pustką.

 

Głowę mam z ołowiu,

serce ze szkła,

nogi z waty.

 

Pękam w szwach.

 

Chyba od wysokości,

mam zatkane zatoki:

skrzepłą krwią przodków

sarmackim pachnidłem

grudą ziemi spod Grunwaldu

piórami husarskich skrzydeł.

 

Przerzucam papiery, i wykonuję

dziennie ważne telefony

aby zapomnieć,

że rozbili mnie

w poprzednim życiu,

że sprzedali moje kości

temu, kto dał więcej.

Potem poskładali

i skleili papierową masą

po to aby znów sprzedać

(stąd, wspinać się muszę

bo mam wieczny

kompleks małości)

 

Potem założyli mi krawat, którym duszę się od trzydziestu lat.

Nie stoję, jak Kordian, na szczycie Mont Blanc.

 

Mój piedestał jest ze szkła, z aluminium i z betonu

Lękam się spojrzeć w przepaść świata ciemną.

Niebo nade mną i niebo pode mną.

Tylko zamiast błękitu, widzę czarne chmury

a to, co na dole

powinno być jeziorem

jest pełnią przyciemnianych szyb,

które czerń odbijają czernią.                                                                    

 

Zamiast modlitwy ludzkiej płynącej do nieba,

słyszę, mogiło,

jak sama obumierasz,

i płaczesz z wnętrza niegdyś żyznych trzewi,

przeoranych gąsienicami czołgów

i zdeptanych wysokimi obcasami.

Nie widzę sosen, ani dębów

ani orłów stada.

A ty krzyczysz 

‘’Zdrada!’’

‘’Zdrada!’’

 

Słyszę, jak wymiotujesz spalinami

i myślę

‘’cóż, jaki pomnik taki świat’’.

 

Jak mawiał poeta,

Uczucia po światowych opadały drogach...

Gorzkie pocałowania kobiety – kupiłem...

Wiara dziecinna padła na papieskich progach...

Nic – nic – nic – aż w powietrza błękicie

Skąpałem się... i ożyłem,

I czuję życie!

Lecz nim myślą olbrzymią rozpłonę,

Posągu piękność mam – lecz lampy brak

 

Marność i krzywe odbicie- to ja.

Ale gdy tak patrzę na twoje obumarłe tonie

w ciemności śmiem marzyć o świcie;

i wiem,  mogiło, że abyś porosła zielenią

za życie muszę

zapłacić

 życiem.

 

Dlatego rozkładam ręce jak ranny ptak

i skaczę w czarne morze

z aluminium i ze szkła.

Pode mną beton.

Pode mną stal.

W szarości miejskich sfer ciało roztopię

i skradnę ulicznym latarniom blask

aby wspomnienie

tego co we mnie dobre

tego co we mnie piękne

tego co we mnie silne

z kurzu, zagubionego

w pustce mojego ogromu

wydarło się na zewnątrz

i oczy rozsadziło

 rannym promieniem

- przejasnym dzieckiem

 poświęcenia.

 

A z moim ostatnim tchnieniem, na horyzoncie

wiosenną potęgą

powstanie młode słońce.

 

Do starego dębu

Wodzisz elektryczność

lat milionów wspomnień

zapisanych w ziemi

pulsującym jądrze,

rozprószonych w prochu

i krążących w wodzie.

Aż ku jądra iskrze

korzenie wyciągasz:

niezlękniony ciepła

niezlękniony ognia,

by przez warstwy czerstwe

i płodne na przemian

wici chłonnej kory

ciągać i przedzierać

schodzisz aż do źródła…

hartujesz komórki

w podziemnych strumieniach.

A im głębiej sięgasz

w żyzne treści ziemi

nasiąkasz tym mocniej

czystą jej materią:

wyżej więc wystrzelasz

biczami gałęzi,

smagasz chmury, szepczesz

w wiatr podziemne pieśni

i zaglądasz prosto

w oko wszechpamięci.

Przewodniku prawdy

zapisanej w wodzie,

wystawiasz na słońce

liście najzieleńsze

by przez cienkie sieci

ich naczynek rzucać

ciepłoblade światło

na tych, co zmarznięci.

Smagany ciosami

mrozów i piorunów

cichutko wpisany

w wieczne prawo lasu

kłuty igłą deszczu

stoisz niewzruszony

świadom swojej roli

ponad linią czasu.

Chocim, 1621

Przebrzmiewa rżenie w szumie, i szum jest w rżeniu mojem

Od Dniestru do Chocimia, jak centaur bladolicy -

Rotmistrzu, wiedź chorągiew, bo prężną tworzą całość

me nogi i twe ciało,

wdrążone w pęd konnicy.

Z szyszaka krzyk jastrzębia, niech brzmi w brunatnych piórach,

a w orła pisk brzemienne niech będzie pierze w czapie

aż pierzchać trzeba będzie precz akindżijskim łukom

z kurzawy spod mych skrzydeł

w przelanej krwi ornacie

I w szału szumnym wichrze, próżno słyszeć granicę

pomiędzy gradem kopyt, i serc chtonicznym biciem

Niech w szarży lśnią jak słońce nadziaki złotolite

gdy Chodkiewicza szabla

już liczy Turków lice.

W miażdżącej wróg przewadze, lecz skrzydła nieugięte

trzepoczą wprzód nas niosąc, po wichru przaśnych płozach

by w burzy strzał i ognia, w tatarski bok nas wstrzelić

i kopii gromobiciem

młócić zastępy wroga

Janczarska krew wciąż pachnie, wśród wrzawy kurz się burzy

gdy szelest strasznych skrzydeł wżera się w wiatru wycie

Na próżno im rusznice, i ślepe arkebuzy

gdy ku spahijskim spisom

kierować nam przyłbice

Nazajutrz w krzyku armat, niech echa naszej szarży

mierzwią kurzu pokrywę wśród trzasku kul i ognia

i duszom tych, co w starciu stracili serca bicie

niech białych dadzą skrzydeł

by ich niebiosom oddać.

Z ostatnią łzą sułtana, opadną śnieżne gwiazdy

na puste pole bitwy, wciąż krzykiem pulsujące

Z pieśniami naszej chwały, niech tańczą zimy skarby

by czerwień okryć bielą

iskrzącą w blasku słońca.

A rozpostarte skrzydła tych co nie uszli z życiem

niech wznoszą ich w przestworza, ku Drogi Mlecznej blasku

niech spoczną gdzie prowadzi dym ostatniego z ognisk

- w koronach drzewa świata,

jak rój anielskich ptaków.

 

Rodzicielka

 

Mam pod stopą ujarzmioną

rodzicielkę skarbów świata

taka szorstka momentami

momentami taka gładka, czasem rani kamieniami jak kobieta paznokciami,

wściekła, że ją poranili

wściekła, że ją podeptali

wściekła, że ją wzięli siłą

wściekła, że ją dziennie doją

jak brzemienną wiecznie krowę

więc zalewa powodziami

łez tak słodkich jak i słonych

i lawinę jak przekleństwa

rzuca na człowieczą głowę.

 

A gdy tylko w dzień deszczowy przyjdzie taka jej ochota

rozstępuje się pod stopą

mięciutkim dywanem błota,

zmienia śnieżne kapelusze

i do jezior jasnych luster

chce zaglądać źrenicami

żółciutkimi jakichś kwiatów

skórę łaskocze włosami

źdźbeł zielonych.

Tak mi pokazuje drogę

plątaniną górskich traktów...

wydeptanych przez jednego,

czy drugiego, czy trzeciego

który szedł tam już przede mną

i go pochłonęła ciemność.

 

A przed trzecim i przed drugim

i przed pierwszym z tych mi znanych

i przed trzecim i przed drugim

i przed pierwszym z mi słyszanych

przed najstarszym z dotykalnych

przez najdalsze wiatry świata

była tylko bruzdowatą

czarną grudą

w dziobie ptaka o imieniu mi nieznanym

(choć brzmi ponoć Pierwsze Prawo),

wyłonioną z wód prastarych

wśród zaślubin ognia z wodą

gdzie niebiański pierwszy kowal

swoim ogniem ją rozjarzył

w szczypce chwycił i rozciągnął

by jej dać kobiecej twarzy,

by jej nadać treść i ogrom.

 

A ja, głupia, mam pod stopą

milionową jej powłokę;

grób najstarszych ludzkich dążeń,

gwóźdź pierwszej świątyni bożej

są ode mnie jeszcze niżej

niż ten trzeci i ten drugi

(co kroczyli tu przed nami)

jeszcze niżej niż ten pierwszy

leży piachem przysypany

jeszcze niżej niż przedwieczny

ojciec w piachu pogrzebany.

Rodzicielka jest mądrzejsza

niż najstarszy z pra-proroków

Rodzicielka jest silniejsza

niż najtwardszy z naszych młotów

Rodzicielka jest najczystsza

nawet gdy ją brudzą co dzień

Rodzicielka najbogatszą

jest ze znanych światu kobiet

Choć ją doją, biorą siłą

choć ją depczą i ją ranią

ona nie jest ujarzmioną

ona wciąż jest nasza panią

ona tylko cicho czeka

by pogrzebać wszystkie trudy, gdy nas wchłonie czasu rzeka

zebrać to,

co jej

z człowieka.

 

 

 

 

Rezurekcja

Szron pod kopytem rozpręża żar w żyłach

Mróz pali skórę,

spopiela powietrze.

Rozczwarza się wieczność pod osłoną kiru...

Zamarza po trzykroć

gorejące

serce.

Chroń spłoszone sarny, broczący krwią Świcie,

i zwilżaj im nozdrza

rubinem stworzenia

Rzuć złoto w źrenice. Gdy zalśnisz w zenicie

potoki zmień w wino,

tchnij bycie

w tętnice.

Daj ptactwu zanurzyć sztylety dziobów

w szkarłatnych sadzawkach

wśród białych bezdroży

Gdy zorza odsunie głaz twojego grobu

w diadem z diamentów

zmień szron

i popioły.

 

Przejście

 

Wstępują w toń ciemną ogniste promienie

a dech strzybogowy mierzwi taflę wody

i tak jak słoneczne spojrzenie ciemnieje

ciemnieją mi oczy, i w morskie ogrody

zanurzam łodygi włosów srebrzących 

się w łunie miesiąca jak bystre strumyki

by wiły się w wodnej zieleni

wężowe

wici, i końcówkami lizały kamyki.

Tak w bezdeń Bałtyku wślizguję się wartko

jak oczy ostatnich promieni zachodu

zachodzę w toń czarną, zachodzę w toń gładką

jak strumień, co biegnie wprost w sen welesowy

i poświęca światło,

i śpiew swój poświęca

tej chtonicznej ciszy, co strzeże tajemnic

co rodzi żar-ptaki, co przędzie wyraje

brzemienna w szał wieszczy kuziemny

i dziki.

Tak jak strumień: światło, ja oddech oddaję

i krwi pulsowanie

i cne ciepło ciała

by okiem zamkniętym móc ujrzeć w ciemnościach

szept licha leśnego

(co śpi w wodnych włościach)

i dotknąć zapachu szorstkiego korzenia

jak smok w swojej grocie pod piachem zgiętego

I czuję chłód w kościach!

Znam mowę kamienia!

A dotyk miesiąca,

z orężem Oriona,

osłania mnie w toni,

rozściela mi ścieżki.

Och, w tej wodnej głębi rozkoszą jest konać,

i skarbów dosięgać

w ofiarnym śnie śmierci!

.

Lecz co to?! Niechybnie obracam głowę

ku górze, skąd dłoń jakaś niebieska,

gorąca

zaklina żywioły i prądem tnie w wodę!

.

Rozcina wnet piorun bałtyckie odmęty

by świetlistą łuną podwodne korzenie

ujeżdżać jak rycerz w moc ognia zaklęty.

I dna mórz dosięga, a spadł aż ze szczytu

gdzie orzeł otwiera

paciorki oczu

i rozciąga skrzydło

w preludium błękitu.

.

Unoszę powieki,

zwężoną źrenicą śledzę te błyski

wśród podwodnych cieni:

ziarenka piasku, i rośliny czyste

i światło zrodzone z ciemności podziemi

co oddaje ciepło spojrzeniu słońca

zwracając promienie ogniste ku niebu

Jaśnieją mi oczy,

wypływam na wierzch

i dziękuję temu,

kto strzeże wierzei, co stoją pomiędzy jutrzenką a nocą

by biel wpuszczać z czerni,

a błękit

- z zieleni.

Eyes of WôðanaR

Silver shroud of sound sleep covers sweet sacred soil
Bitter frost bites my feet, ‘To the sun’ shouts my soul
‘To the sun’ shouts the body, ‘to the light’ ‘to the warmth’,
but what writhes within dreams
keeps me here, in the cold
Mountain-top, northern lights, rod of stars and cold breeze
lustrous path leads me high, between dreams, between trees
From within sparkling shroud of the stars’ silver light
Wotan’s eye cold and blind
sheds moon-light to the night
"Stay and wait, watch the snow, with your strength and your will
You can stand here with me, smell the night, just stay still
You can see what’s unseen, just breathe in skaldic songs
sang by wind and by frost
biting your human thoughts"
WôðanaR, speak to me, sing with wolves to the stars
Let me hear secret streams from beneath sleeping grounds
Where the snake surges waves of what whirls deep within,
where wild thoughts flow below
roots of great Yggdrasil
"I am Velnias, I’m Waruna, I’m half-blind WôðanaR
I am Veles, I’m the snake, dragon bound to rough grounds,
to the waters, to the night, to the stars’ silver paths
I am Chaos, I’m eternal
in my fight with the light"
You’re a trickster, my dear lord, I laugh loud to my thoughts
For I know that there’s warmth in the frost, in the cold
In the Chaos there is peace, in the night there’s the Sun
Where’s the snake – there’s a thunder
Where’s the dark – there’s the dawn
I can smell melting frost on my hair and my skin
I can hear all that slithers, all that howls and what swims
I can feel moonlight’s kiss, I can see Mimir’s well
hidden deep beneath glow
of sacred Orion’s belt
"You are wise, my dear child – you can never be blind
for what eyes cannot see, you can feel with your heart
You can smell melting frost, you can hear falling stars
but sixth sense needs to rest
so now open your eyes"
Golden beams of the dawn beacon sweet sacred soil
Morning mist strokes my lips ‘to the moon’ shouts my soul
‘to the moon’ shouts the body, ‘to the dark’, ‘to the cold’
but what breathes between trees
keeps me here in the warmth
Did I sleep, WôðanaR, was it all but a dream?
Did I hear all that slithers, all that howls and what swims?
Did I see Mimir’s well?- I speak loud to the Sun.
Golden beam looks at me
from the mists of the dawn
"Touch the grass, hear the hawk, drink up straight from the stream
In the dreams- there is truth, but is truth but a dream?
Look up high, dance around, laugh out loud to the skies
see the life seethe inside
burning star of my eye"
We are one, my dear lord, I can feel golden gaze
on my hair, on my arms, on my legs and my face
I can smell all that blooms in the fresh rushing breeze
I can hear all that hunts,
all that flies, and what sings.
"I am Dievas, I am Mitra, I’m one-eyed WôðanaR
I am Perun, I am thunder, warrior bound to the light,
to the air, to the flames, to the Sun’ golden path
I am peace, I’m eternal
in my fight with the dark."
Your proud voice gives me strength as I run down the hill
followed by two black ravens, two grey wolves and a deer
Do I need speak to you, oh my wise WôðanaR?
I do not, for your warmth
lives in lakes of my eyes.
Dear Allfather, you forever are the lord of my sleep
for I know there is truth in what writhes in the dreams
But what hands cannot touch under night’s silver shroud,
they can grasp, they can shape
in the glow of the Sun.
Give me reason, WôðanaR, lend me strength, let me act,
with the names of your aspects in my mind and my heart
let your eyes – one that sees and the one that is blind
shine upon all my deeds
be it day, or the night.
 
 
 
 

Gwiazda Polarna

 

Włóknistych galaktyk

jasna źrenico,

z rogówki świata

przepastnej kopuły

podtrzymujesz powietrze

niewidzialnym ścięgnem

przecinasz szkliste ciała przestworzy

i w wierzchnich akwenów

siatkówkach przeglądasz

się jak w lustrach

W pigment głębi

pod błoną mórz i jezior

sączysz co noc nadmiar

niebieskiego

ognia

w walce czerni z bielą

rozszczepionego.

I tak wbijasz się w glebę

po nerwach podwodnych korzeni

srebrem się ślizgasz

aż do jądra ziemi.

 

 

 

 

Łódka

 

Gdy dotykasz desek swojej starej łódki, czujesz bruzdy dłuta

którym stary szkutnik, i kolejni po nim, cywilizowali

srogie włókna drewna

w opływowy zarys.

Gdzieś tam pod lakierem, w surowości sęków, możesz wciąż wypatrzeć

organiczność treści - szorstkie piachy Wisły, ostrą sól Bałtyku

zimne kości przodków,

zwarty trakt korników.

Każda z bladych desek twojej starej łodzi - ociosana mieczem,

hartowana ogniem, zryta szkwałem kopyt, gradem kul i prochu,

spływa potem ojców

i matczynym szlochem.

Polakierowali, troskliwi sternicy, przyklepali pokład,

rzucili kotwicę, i tysiące razy dziury połatali

ale drzazgi piją

prosto w twoją pamięć.

Bo jak płodne ziarno, wykwitłeś na deku, z gruntów usypanych

na przestrzeni wieków,  w szorstkiej treści ziemi, tysiąckroć deptanej

przez tych co przybyli

z wrogimi wichrami

Kiełkowałeś w zmysły, obrastałeś w wiedzę, biłeś się z prądami

co o twoją miedzę walczyły zażarcie, z wschodu i zachodu

czyniąc starą łódkę

sercem poligonu.

I choć ją związali ciężkimi sznurami umów i traktatów

- choć ją rozbijali na deszczułki marne, jakoś się unosi

zniewolona formą

własnej objętości.

Narodziny Gwiazdy Zarannej

w wodach zapisane

 

Cyt!

Iskra. Nowy cykl dnieje.

Odbija ma tafla skrzyste sklepienie.

Srebro mi daje zdolność rodzenia. Wprost ze mnie: i Słowo, i wszelkie Dążenie!

wyziera tak z pra-dna Niebieska Panienka: Gwiazda Zaranna, Świetlista Jutrzenka.

Od dna aż do szczytu: bogini kierunku. Poranka liźnięciem drętwieją jej dłonie, gdy ze mnie, spienionej,

drą granicę światów; stopa królowej wciąż srebrna od soli, jej pot – pyłem niebios niech wkrótce się stanie.

Moją taflę przecina palcami jak deszczu igłami o ostrych i srebrnych końcówkach, jej włosy z mych kropel lśniącą aureolą rozwiewa wnet wietrzyk, wczesnotą wciąż głuchy w rozetę co kradnie ogień niebieski.

 I wypływa na wierzch: Zorza Poranna, niech tka przeznaczenie i błyszczy na niebie,

na boskiego ognia wieczne kuszenie!

Pani Jeziora, Nocna Królowa

zaznacza we mnie

swoje istnienie

co ranek

od nowa.

od nowa.

co ranek

swoje istnienie

zaznacza we mnie

Pani Jeziora, Nocna Królowa

na boskiego ognia wieczne kuszenie!

I wypływa na wierzch: Zorza Poranna, niech tka przeznaczenie i błyszczy na niebie,

aureolą rozwiewa wnet wietrzyk, wczesnotą wciąż głuchy w rozetę co kradnie ogień niebieski.

Moją taflę przecina palcami jak deszczu igłami o ostrych i srebrnych końcówkach, jej włosy z mych kropel lśniącą

drą granicę światów; stopa królowej wciąż srebrna od soli, jej pot – pyłem niebios niech wkrótce się stanie.

Od dna aż do szczytu: bogini kierunku. Poranka liźnięciem drętwieją jej dłonie, gdy ze mnie, spienionej,

wyziera tak z pra-dna Niebieska Panienka: Gwiazda Zaranna, Świetlista Jutrzenka

Srebro mi daje zdolność rodzenia. Wprost ze mnie: i Słowo, i wszelkie Dążenie!

Odbija ma tafla skrzyste sklepienie.

Iskra. Nowy cykl dnieje.

Cyt!

 

Zapusty

                     Krążą soki w czarnej olszy jak krew w ciele w karnawale                 

i oskoła rozbudzona tętni tuż pod korą brzozy

na widnokrąg młoda zorza nanizuje już korale

gdy korzenie wciąż tężeją pod uściskiem palców mrozu.

Kawalkady krowich kopyt dudnią po ślizgawkach bruku

               Czarne słońca lamp przydrożnych roztrzaskują się wśród kałuż             

To nie bestie – to dziewczyny; ich obcasy w ciągłym ruchu

Wargi upojone nocą szepczą w mróz pijane mszały

Korowody śnieżnych płatków kreślą posuwiste koła

Świt zszarpuje z podobłocza ametysty i rubiny

Gdy w koronkę pęka tafla liźniętego dniem jeziora

chłonie światło i śnieżyczka, i stęskniony kwiat kaliny  

A dziewczyny rozgorzałe winem, śpiewem i wejrzeniem 

Piją z tafli srebrnych witryn blask kryształków własnych źrenic  

Wnet rozgrzeją bladość świtu rozgorzałym w tańcu tchnieniem

aż zmarznięte lustra bruku zaczną się wilgocią mienić

Uwolniona z kajdan mrozu ziemia strzęsie z włosów zimę

Słodkie soki się rozprężą od korzeni po korony        

Oddalona tarcza słońca wtuli się w białą pierzynę

Znów poleją się strumyki chłodnej, czystej żywej wody

Spłyną bruki i chodniki, spłynie pot z dziewczęcej skóry

Spłyną pola, spłyną lasy, spłynie błoto gdzieś w dolinie

Wartka Żywia będzie krążyć od podziemi aż po góry

Wszystko stanie się na nowo, bo od zawsze wszystko płynie

Nim posypie głowy popiół, znakiem kolejnego końca,

                      nim uderzy pierwszy piorun, niech poranek chłodny, mgliwy                      

z dionizyjską nocną pieśnią pod wysoką tarczą słońca

poprowadzi korowody prosto na okręt Izydy

W przeddzień wojny

 

Budzisz się, krzycząc, nad zwęglonym truchłem

a dłoń twoja płonie tętniącą czerwienią

Powieki ciążą, klejące, opuchłe

ktoś wrzeszczy ‘’odwrót’’

nie słyszysz…

ogłuchłeś.

 

Nie możesz oddychać, i dusisz się wrzaskiem

kurz, biały popiół, i spalona skóra

Dłoń kamienieje, nakryta piachem

ktoś ciągnie za rękaw

ktoś zniknął

ktoś umarł.

 

Pamiętasz swój sen, gdzie pochód wspaniałych

żołnierzy przeszedł przez miasto w mundurach

błyskali zębami, obcymi flagami

flesz świecił w szarość

Kobiety

płakały

 

Ktoś  relacjonował, ktoś rzucał kwiatami

sojusznik zza morza pozował do zdjęcia

gdy głaskał ulice obcymi czołgami

i wymachiwał

gwarancją

zwycięstwa

 

‘’Oj, nie rób nam wstydu’’ matka syczała

i fabryczną skazę biało-czerwoną

ścierała ci z kurtki mokrymi palcami

‘’Podziękuj, bo oni

tu przyszli

na pomoc’’

 

Budzisz się, krzycząc, nad spalonym truchłem

a dłoń twoja płonie tętniącą czerwienią

Powieki ciążą, klejące, opuchłe

ktoś wrzeszczy ‘’odwrót’’

nie słyszysz…

ogłuchłeś.

 

Spod zwęglonych powiek, jasnymi oczyma

pyta cię truchło ‘’dlaczego ja, bracie?’’

Sojusznik od tyłu ci gardło podrzyna…

 

przelicza niemo

monety

i akcje.

 

 

 

 

 

 


 

 

tlumacz@aleksandraradlak.pl
+48 695364425

Lorem ipsum

Aleksandra Radlak

Wiersze wybrane

Tłumaczenia Aleksandra Radlak

    NIP: 6312707669     REGON: 523241138

tlumacz@aleksandraradlak.pl

tech.writing@aleksandraradlak.pl

 

+48 533620402 

 

Zdjęcia: Dominik Radlak

Copyright 2024 Aleksandra Radlak. All Rights Reserved